Oświadczam, że relacja nie była wcześniej nigdzie indziej publikowana, posiadam pełnię praw autorskich do tekstu i zamieszczonych zdjęć.
Z góry przepraszam, jeśli przeszkadzają Wam zdjęcia ludzi – takie miałam przygotowane dla znajomych, więc było szybciej je tu wrzucić. Po więcej zdjęć w lepszej jakości zapraszam tutaj: https://plus.google.com/photos/10446027 ... gaC3p8fkYg
Czas: - 27.10 – 06.11 (11 dni) Trasa: - Wrocław -> Bournemouth (UK) -> Faro (P) -> Porto (P) -> Barcelona (ESP) -> Warszawa, z naciskiem na słynny region Algarve (5 dni) Koszt przemieszczania się: - 5 lotów ~ 513 zł + autobusy po Algarve ~ 134 zł + autobusy po Barcelonie ~ 21 zł = 668 zł Koszt noclegów: - 200 zł za 5 noclegów + pozostałe za free: Couchsurfing (2 noce) + znajomi (2 noce) + nocka w Porto na lotnisku Klimat o tej porze roku w Algarve: - Temp. powietrza w cieniu: 23-27 C - Temp. wody: 22-23 C - Ilość godzin słonecznych: 9-11 Plan: 28.10 | 11:35 - 12:55 | Wro - Bournemouth 30.10 | 11:10 - 13:40 | Bournemouth - Faro 04.11 | 20:15 - 21:20 | Faro - Porto 05.11 | 06:30 - 09:15 | Porto - Barcelona-El Prat 06.11 | 13:35 - 16:45 | Barcelona-El Prat – Wawa
Ideą wyjazdu było dotrzeć do magicznego dystryktu Algarve w południowej Portugalii, odwiedzając przy tym kilka innych miast w miarę zmieszczenia się w 10 dniach (jesteśmy studentkami, więc opuściłyśmy trochę zajęć). Ostatecznie wyszło dni 11, ale podróż rozpoczęła się w weekend.
W niedzielę 27.10 wybrałyśmy się z koleżanką LinkBusem z Krakowa do Wrocławia, skąd miałyśmy mieć następnego dnia rano lot do południowej Anglii – Bournemouth. Bournemouth to miejscowość nadmorska, a że wcześniej widziałyśmy już inne angielskie miasta, fajnie było wyrwać się zobaczyć kraj od „innej strony”. Celowo opis niedzieli pominę, jako że było to zwykłe spotkanie ze znajomą i przekimanie. Jedna uwaga – słynna Pergola we Wrocławiu miała mieć pokazy do końca października, a niestety ten się nie odbył.
W poniedziałek 28.10 o 13 doleciałyśmy do Bournemouth. Tam Pan kierowca nieładnie zabronił nam wejścia do autobusu, który ponoć był pełny (nie był, a zostały nas 2 +2 obce nam osoby), więc nasza czwórka zrzuciła się na taksówkę. Za autobus zapłaciłybyśmy 5 funtów, taksówka wyszła nas po niecałe 4 – to tak na przyszłość, gdyby ktoś się zastanawiał, czy się opłaca. ; ) W centrum zostałyśmy odebrane przez naszego Couch-a – Matt-a, który pokazał nam pobliską plażę, muzeum, tor rolkowy i ogólnie spędził z nami bardzo miłe dwie doby – ale o tym pisać nie będę, bo każdy kto doświadczył couchsurfingu, wie jak to wygląda. : )
Poniżej zdjęcia plaży:
Zdj. 1 i 2 Plaża w Bournemouth
Dwie doby później, tj. w środę 30.10 o 11 wyleciałyśmy do Faro. Południowa Portugalia to miał być główny cel wycieczki, dlatego nie mogłyśmy się doczekać. W Algarve miałyśmy spędzić 5,5 dnia i każdy z nich chciałyśmy spędzić gdzie indziej, by zobaczyć jak najwięcej (tiaa, co właśnie odróżnia podróżnika od turysty : P).
Po wylądowaniu o 13:40 na lotnisku w Faro wsiadłyśmy w autobus podjeżdżający do centrum za 2,20 euro. Trasa miała tylko jakieś 4-5 km, co można zapewne pokonać z buta (i zwykle takie dystanse pokonuję), ale nam zależało na czasie. W samym Faro zjadłyśmy tylko obiad – steki w bułce + frytki za ok. 4 euro/os. Samo miasto miałyśmy sobie zostawić na koniec przed wylotem, zatem ruszyłyśmy na pociąg do Boliqueme. Dlaczego akurat tam? Jest to mała wieś oddalona 8 km od centrum Albufeira, blisko słynnej plaży Falesia, zatem tam znalazłyśmy noclegi (większa motywacja, by zobaczyć plażę : P). Co prawda do hotelu trzeba było pójść 4 km, ale dla nas to norma. Za nocleg wyszło nas po 35 zł/os., a do dyspozycji miałyśmy apartament typu Studio (łazienka, aneks kuchenny, basen). Dla ciekawych nazwa hotelu – Vale de Carros. Na miejsce dotarłyśmy akurat po zachodzie (ok. 18), co mnie bardzo zmartwiło, bo chciałam zobaczyć europejski „Wielki Kanion” w pięknej czerwieni, więc postanowiłyśmy wstać na wschód. Nie tracąc jednak czasu, wybrałyśmy się o zmroku na tą plażę wypić pierwsze portugalskie wino. ; ) Do plaży miałyśmy 20 min. Na miejscu okazało się, że zostały jeszcze posezonowe leżaki, więc odprężyłyśmy się przy szumie fal, patrząc na spadające (!) gwiazdy.
Zdj. 3 Plaża Falesia o zmroku
Jako że chciałyśmy wstać na wschód, wcześnie poszłyśmy spać. Następnego dnia zebrałyśmy się o 6. rano i powędrowałyśmy z kupionymi wcześniej produktami na śniadanko w trasę. Widoki były nieziemskie. O tej porze ocean był bardzo spokojny, więc kontrast między kolorem skał a wodą był wyrazisty.
Zdj. 4 Tuż przed wschodem i pierwszy blask słońca
Zdj. 5 Śniadanie : )
Zdj. 6 Kolory skał i wody
Po śniadaniu poszłyśmy zebrać rzeczy i ruszyłyśmy dalej. Najpierw bus do centrum Albufeira 1,65 euro, potem autobus do Armacao de Pera za 4,05 euro. W Armacao de Pera miała być bajeczna plaża Marinha, do której dostęp bez samochodu też nie był łatwy – ale szczerze mówiąc ci co wybrali drogę autem dużo stracili. W Armacao de Pera miałyśmy kolejny apartament typu Studio – jeszcze większy, bo dodatkowo z salonem, za tą samą cenę 35 zł/os. Nazwa hotelu – Terrace Club. Szybko przebrałyśmy się w stroje kąpielowe, zapakowałyśmy najważniejsze rzeczy i ruszyłyśmy w trasę. Miała ona biegnąć wzdłuż klifów przez ok. 4 km – dlatego wspomniałam, że Ci co wybrali samochód dużo stracili. Ojj, dużo… bo widoki zwaliły mnie z nóg i uważam, że ta trasa była z całej wycieczki najpiękniejszą, chociaż później miało być przecież słynne Lagos… ale wracając! Trasa przebiegała wzdłuż klifów, na zmianę przecinając zadrzewienia i plaże – niektóre dziewicze, do których nie było zejścia. Poniżej zdjęcia drogi do plaży Marinha. : )
Zdj. 7, 8 i 9 Trasa wzdłuż klifów od Armacao de Pera po Praia da Marinha (ta czerwona to ja : P)
Sama plaża nas tak zauroczyła, że odpuściłyśmy sobie słynne Benagil (nie mówcie ile straciłyśmy – jeszcze tam wrócimy : D). Poza tym po drodze było tyle grot, że przypuszczałyśmy czego się spodziewać.
Zdj. 10, 11 i 12 Plaża Marinha
Przy okazji plażowania i oczywiście kolejnego wina, spotkałyśmy czarnoskórego Anglika z synem, który polował na ośmiornicę – przyłączyłyśmy się i gołymi rękami schwytałyśmy te lepkie macki:
Zdj. 13 Angol z synem, moja koleżanka Sabina i upolowane jedzonko
Po wykąpaniu się w oceanie (26 C ciepła powietrza w cieniu, ~ 30 C w słońcu, 22 C wody), zebrałyśmy się przed zachodem, jako że trasa miała ok. 1-1,5 godziny a nie chciałyśmy chodzić po ciemku. Jak się okazało, po drodze spotkałyśmy emerytowanego Irlandczyka, który siedział w Algarve od miesiąca, ponieważ ma tam mieszkanie na spółkę z braćmi i akurat spędzał tam wakacje. Po godzinnej pogawędce zaprosił nas na obiad, z czego głodne po całym dniu skorzystałyśmy i spędziłyśmy przemiły wieczór poznając kolejną osobę, swoją drogą znającą historię Polski, baaardzo inteligentną, z którą można było się podzielić poglądami na temat różnych spraw. Kontakt oczywiście zachowałyśmy.
Następnego dnia znowu wstałyśmy na wschód, przy którym zjadłyśmy śniadanie:
Zdj. 14 Wschód w Armacao de Pera
Po wschodzie szybko się uwinęłyśmy i ruszyłyśmy dalej. Następnym punktem miało być Lagos. Bilety Armacao de Pera – Lagos wyszły po 4,65 euro/os. Po dotarciu na miejsce okazało się, że hostel, w którym miałyśmy rezerwację był zamknięty (Lagos Escape Hostel). Na drzwiach widniał jednak numer, na który zadzwoniłam i dowiedziałam się, że hostel zamknięty jest już od miesiąca i że mamy skontaktować się z pośrednikiem, przez który rezerwowałyśmy noclegi (hostelbookers). Powiem szczerze, że kończąc rozmowę z Panią serce zabiło mi mocniej, bo już zaczęłam analizować ile czasu i pieniędzy stracimy na szukaniu innej alternatywy. Jednak odkładając słuchawkę nie musiałam powiedzieć Sabinie ani słowa, bo podszedł do nas właściciel hostelu obok i powiedział, że u niego są wolne miejsca. To był fart. Hostel okazał się być strzałem w dziesiątkę (Gold Coast Hostel – polecam!), miałyśmy co prawda łóżka w pokoju wspólnym, ale byłyśmy w nim same. Sam hostel był bardzo czysty, umeblowany na styl domu – „ciepła” kuchnia, w której spotykało się innych podróżników, pokój wspólny, korytarz przyozdobiony pięknymi obraz(k)ami. Za dwa noclegi zapłaciłyśmy 92 zł/os. Trochę więcej niż za poprzednie apartamenty, ale było warto, poza tym to i tak śmieszna cena. Dwa noclegi, ponieważ następnego dnia chciałyśmy się wybrać do Sagres na jednodniową wycieczkę, ale o tym później.
Oczywiście standardowo wskoczyłyśmy w stroje, zapakowałyśmy ręczniki i ruszyłyśmy w trasę. Właściciel hostelu wskazał nam gdzie można tanio zjeść, co zrobiłyśmy, kupując frytki z kurczakiem (mega porcja) i piwem za 5 euro/os. Trasę po Lagos pokazuję niżej:
Zdj. 15, 16, 17 i 18 Trasa od plaży Ana aż do Mos
Nie miałyśmy w planie zrobić aż tak dużej trasy, ale jakoś tak wyszło, ponieważ słońce uciekało na zachód i trzeba było się kierować w tamtejsze rejony. Mijając cudną plażę Canavial (o niej później), doszłyśmy na plażę de Mos z ogromnymi klifami przy brzegu. Tą samą trasę pokonałyśmy 2 dni później, o innej porze, więc świetnie można było porównać wysokość wody. Na plaży oczywiście się zrelaksowałyśmy w oceanie, aż do zachodu, ponieważ wracać można było również drogą, oświetloną, jakieś 30-35 min do centrum, więc nie straszne było wracać po ciemku.
Zdj. 19, 20, 21 i 22 Plaża de Mos
Podczas zachodu znowu poznałyśmy kolejne osoby – dwóch chłopaków, Portugalczyka i Holendra mieszkającego w Portugalii od wielu lat. Okazało się, że ten drugi dopiero zaczął przygodę z podróżowaniem i okropnie mu się podoba taki styl życia, więc też było o czym porozmawiać. Zaproponowali nam wyjście wieczorem, ale byłyśmy zbyt zmęczone, więc umówiłyśmy się na plażę 2 dni później.
Następny dzień rozpoczęłyśmy od spaceru po promenadzie na słynny rybny targ Lagos. Piętro wyżej były egzotyczne warzywa i owoce, a nieopodal również zwykły targ warzywny.
Zdj. 23, 24 i 25 Spacer po targach w Lagos
O 10.45 miałyśmy autobus się do Sagres, w którym chciałyśmy zobaczyć najdalej na południowy zachód wysunięty przylądek w Portugalii, a znany ze średniowiecza jako „Koniec Świata” – Przylądek św. Wincentego. Bilet w obie strony Lagos – Sagres kosztował nas 7,60 euro/os.
W Sagres najpierw zrobiłyśmy sobie spacer pod fortecę, do której wejście było symbolicznie płatne (1,50 euro student, normalny bodajże 3). Zrobiłyśmy sobie kółko wokół przylądka.
Zdj. 26, 27 i 28 Spacer przy fortecy i wielki kompas
Taki widok rozpościerał się spod fortecy – w oddali przylądek św. Wincentego i… bezkres oceanu.
Zdj. 29 Przyl. Św. Wincentego
Zdj. 30 Tęcza na falach : )
Zdj. 31 Plaża Tonel
O 15 wróciłyśmy do centrum i wypożyczyłyśmy rowery. Za 3 godziny zapłaciłyśmy po 6 euro/os. Trochę drogo, ale być na końcu świata i żałować? Wyruszyłyśmy więc w 6-kilometrową trasę pod przylądek mijając kolejną cudowną plażę – Beliche.
Zdj. 32 i 33 Plaża Beliche
Na przylądek św. Wincentego dojechałyśmy na 15 minut przed zachodem, idealnie. Na miejscu zaczęli gromadzić się ludzie, jakby sam zachód był czymś niepowtarzalnym niczym wybuch gwiazdy. No ale cóż – niewiele razy w życiu widzi się zachód na „końcu świata”. : ) Niesamowicie integrujące było, kiedy po zniknięciu słońca za horyzontem wszyscy zaczęli klaskać. : D
Zdj. 34 Zachód na Końcu Świata
Po zachodzie wsiadłyśmy na rowery i czym prędzej ruszyłyśmy w centrum, ponieważ nie miałyśmy oświetlenia. Przy okazji nabijałyśmy się z właśnie nadjeżdżającego autokaru z turystami, którzy spóźnili się na tak piękne wydarzenie. No cóż…
Wieczór spędziłyśmy integrując się z podróżnikami z hostelu, głównie w wieku 22-31 lat, z różnych części świata. Wybawiliśmy się do 5tej rano.
Następnego dnia wyjazd z Lagos miał nastąpić dopiero wieczorem, więc ustaliłyśmy sobie (wreszcie) typowy dzień na plażowanie. Wybrałyśmy najpierw plażę Camilo, a później wcześniej wspomnianą Canavial. Tam spędziłyśmy dzień z poznanymi dwa dni wcześniej chłopakami, aż do zachodu.
Zdj. 35 Canavial tuż przed zachodem
Wieczorem ruszyłyśmy na pociąg do Faro… Nie był to dla nas szczęśliwy moment, ale miałyśmy tyle wspomnień, że uśmiech nie znikał nam z twarzy. Bilet do Faro kosztował 7,20 euro/os. Dotarłszy do hostelu, który faktycznie wyglądał jak hostel za najniższą stawkę (Faro Guesthouse), padłyśmy spać.
Z rana ruszyłyśmy zwiedzać samo miasto, jako że wieczorem miał być lot do Porto. Zaczęłyśmy od śniadania w porcie, co było dla nas kolejną przygodą, ponieważ zaczepiło nas dwóch angoli, wyglądających jakby jechali na zlot motocyklistów. Zapytali, czy nie potrzebujemy noża, bo zaraz mają lot Ryanem i pewnie go wyrzucą, a kupili go tylko na podróż po Algarve. Z chęcią przygarnęłyśmy. Po chwili wrócili z pomidorkami i jogurtem. Za trzecim razem, poza tym, że wręczyli nam mapę, zaczęli opowiadać swoją zabawną historię jak to wylądowali w Portugalii zamiast Francji (eee!?), jak zamierzają włożyć do bagażu podręcznego zakupiony wielki udziec (gestykulacja bezbłędna) i na koniec zaprosili nas na międzynarodowe X-mas party w Londynie, które organizują. Wzięłyśmy kontakt, pożegnałyśmy się i zaczęłyśmy się zastanawiać co nas jeszcze zaskoczy w tej podróży. W mega dobrych humorach pospacerowałyśmy po Faro (miasto moim zdaniem nijakie), a następnie ruszyłyśmy na lotnisko.
W Porto wylądowałyśmy przed 22, a kolejny lot miał być o 6 rano, więc zastanawiałyśmy się, czy jechać do centrum zobaczyć słynny most, czy nie. Miły Pan na lotnisku powiedział nam, że za 4,10 euro kupimy bilet tam i z powrotem do centrum, dojechać możemy metrem, a wrócić co godzinę przez całą noc autobusem. Nie zastanawiając się dłużej, kupiłyśmy bilety i pojechałyśmy do centrum. Na nasze nieszczęście zaczęło padać (wreszcie?). Nie zniechęciło nas to do wędrówki. Zobaczyłyśmy co chciałyśmy i wróciłyśmy na lotnisko.
Zdj. 36 Most dom Luis
Nocleg na lotnisku w Porto jest jak najbardziej możliwy – mimo, że lotnisko jest ogromne i ładne, a śpiący ludzie na ławkach wyglądają jak bezdomni, nikt ich nie wygania. Zdrzemnęłyśmy się 2-3 godziny i ruszyłyśmy na odprawę do Barcelony. . ----- . W Barcelonie po wylądowaniu kupiłyśmy bilet T-10 – uprawnia on do 10 przejazdów (wliczając miejski na lotnisko) i można z niego korzystać w kilka osób – należy wtedy skasować go kilka razy, bo to jest jeden bilet, na który poszczególne przejazdy podbijają się jeden pod drugim. Cena takiego biletu to 9,80 euro. WAŻNE: autobusy do centrum A1, A2 są droższe – żeby jechać zwykłym należy wsiąść w linię 46 lub pociąg/kolejkę. WAŻNE: aby kupić bilet T-10 należy z (dużego…) lotniska przejść na stację kolejową – tam są specjalne automaty. Niestety na lotnisku nie udało nam się go zdobyć, każdy w informacji i sklepie kierował nas na dworzec.
No i Barcelona! Tutaj nocleg miałyśmy u naszego kolegi z roku, który aktualnie przebywa tam na Erasmusie. Dzień spędziłyśmy głównie same, zwiedzając (m. in. Camp Nou, Muzeum Narodowe, Katedra), na wieczór zobaczyłyśmy słynną Sagrada Familia i posiedzieliśmy wszyscy razem na plaży popijając winko. Zdjęcia i opisy poniżej.
Zdj. 37 Camp Nou
Zdj. 38 Muzeum Narodowe
Zdj. 39 Katedra św. Eulalii
Zdj. 40 Sagrada Familia .
____
. Następnego dnia wróciliśmy do Polski. Nie wyobrażacie (albo i wyobrażacie) sobie momentu lądowania. Całą trasę piękne widoki, za każdym kolejnym lotem… a kiedy wlatując do Polski usłyszeliśmy, że za 15 min lądujemy zobaczyliśmy szarą otchłań (ostatni obrazek). To było mega dołujące, a tekst pewnego kolegi wychodzącego z samolotu „Mamo, rozpalaj w piecu” – bezcenny.
Zdj. 41 Wlot do Polski…
Na sam koniec – pewnie zapytacie jakie były koszty całkowite. Powiem szczerze, że to był pierwszy wyjazd, na którym przez jego „niesamowitość” nie oszczędzałam tak bardzo – na jedną osobę wyszło nas po ok. 1400 zł – za 11 dni, wliczając loty, noclegi, duuużo transportu, jedzenie i przede wszystkim pamiątki.
Wiele osób na forum pytało mnie, czy nie boję się deszczowej pogody, jako że Portugalia miała być na początek listopada. Odpowiedziałam, że jestem dobrej myśli (zawsze mam dobrą pogodę). I tak było tym razem. : )
Aha, wracając jeszcze do akcji z zamkniętym hostelem - napisałam do hostelbookers i odesłali mi pieniądze, więc pomimo tego co się stało, serwis uważam za bardzo w porządku, nie musiałam się dopominać i użerać.
Ok definitywnie zostałem przekonany do odwiedzenia tego regionu w 2014
:) Byłem w Portugalii na początku września ,ale tylko w Porto (które wg mnie wymiata) i Lizbonie.Z Faro miałem powrót,byłem tam o 5 rano.Pogoda na południu zacna,nawet teraz jest tam około 20 stopni.Fajna relacja i zdjęcia
:)
Ale zdjęcia! Ja tylko byłam w Porto, Coimbrze i Guimaraes ( cudne miejsce!). Nawet myślałam nieśmiało o napisaniu małej relacji, ale nie umiem wstawiać fotek. W każdym razie Portugalia jest zachwycająca...
:)
Super relacja i rzeczywiście miałyście szczęście z pogodą
:) P.S. Widzę, że stadion się trochę zmienił. Jak widziałam go ostatnio 2-3 lata temu, to nie było tego bordowego tła i zdjęć piłkarzy.
wow, bajkowa Portugalia. Wasze zdjęcia wręcz zmuszają mnie do wybrania się w rejony algarve. Byłem w prześlicznej Lizbonie, Cascais i Estoril ale Portugalie chyba warto poznać głębiej.
Mnie do Algavre już nie trzeba przekonywać. Sama to zrobiłam. Fajny trip, gratuluję planu a przede wszystkim realizacji. Na Wincentego często "spotyka" się przepływające delfiny.
:) No i to nie koniec świata a jeno Europy.
genialna relacja! świetnie się czytało i oglądało
:) podobnie jak poprzednicy, zdecydowanie jestem przekonany do odwiedzenia tego miejsca w przyszłości! gratuluje super wycieczki
;))
Dziękuję, dziękuję i dziękuję za uwagę i czas. : )Też się cieszę, że spełnił się założony plan, ale już taki sposób podróżowania mam - zobaczyć jak najwięcej, a nie siedzieć w miejscu. : )W razie jakichkolwiek pytań praktycznych, służę pomocą.Yadga - wiki mówi:Przylądek Świętego Wincentego (port. Cabo de São Vicente) – przylądek, najbardziej na południowy zachód wysunięta część Europy. Leży w prowincji Algarve w Portugalii, 6 km od wsi Sagres. Stoi na nim latarnia morska, w pobliżu znajdują się twierdze Beliche i Sagres. W średniowieczu miejsce to uznawano za koniec znanego Europejczykom świata.Więc jednak Koniec Świata. : ) W sumie to ciężko byłoby określić z której strony półkuli jest koniec. : D Ale chodzi o nazwę własną w tamtych czasach.cypel - być może to jest to, pierwszy raz coś takiego widziałam, w każdym bądź razie tworzyła się taka "tęcza" z każdą przechodzącą falą. : )
Czerwona,piękne zdjęcia i miejsca,nic tylko jechać
:mrgreen: .Dziękuję za relację i inspirację (już wiem,gdzie wybiorę się w przyszłym roku
;) ). Napisz jeszcze,proszę,jakimi liniami odbywały się loty,z jakim wyprzedzeniem kupowałaś bilety i jak kształtowały się ceny w poszczególnych miejscowościach.
TulsaWszystkie loty Ryanair, zakupione dokładnie 8. września (wycieczka miała miejsce 27.10 - 06.11). Nie ma reguły co do cen - później część trasy była tańsza (np. Faro - Porto - tani odcinek), inna droższa (Barca - Wawa). Starałam się już nie patrzeć po kupieniu. : PPytasz o ceny poszczególnych lotów?28.10 | 11:35 - 12:55 | Wro - Bournemouth | 84 zł30.10 | 11:10 - 13:40 | Bournemouth - Faro | 20 f 04.11 | 20:15 - 21:20 | Faro - Porto | 15 e05.11 | 06:30 - 09:15 | Porto - Barcelona-El Prat | 20 e06.11 | 13:35 - 16:45 | Barcelona-El Prat - Wawa | 37 eCo dało ok. 513 zł po przeliczeniu na osobę.Jak idzie o koszty na miejscu, to resztę wspomniałam - noclegi i transport. : ) Jedzenie wedle uznania, ale w Portugalii ceny są zbliżone do polskich - część produktów jest minimalnie droższa, część tańsza.BusinessClass - hah, no proszę, zawstydziłam się, dziękuję...
:oops:
super relacja
:) my będziemy robić coś bardzo podobnego w maju tego roku, stąd moje pytanko odnośnie busów (przemieszczania się po wybrzeżu) - kupowałyście bilety przez neta czy na dworcach? (jaki przewoźnik?)
izuuu123 napisał:super relacja
:) my będziemy robić coś bardzo podobnego w maju tego roku, stąd moje pytanko odnośnie busów (przemieszczania się po wybrzeżu) - kupowałyście bilety przez neta czy na dworcach? (jaki przewoźnik?)Na dworcach, przewoźnik: http://www.eva-bus.com/Powinny być też ceny na stronie (wtedy były i się zgadzały z tymi na miejscu).yoda napisał:I znowu mam chęć rzucić wszystko i jechać.Tak zrób!Ja za dwa tygodnie (mam nadzieję) wreszcie ruszam dalej po półrocznej przerwie, może znowu coś naskrobię po powrocie.
Z góry przepraszam, jeśli przeszkadzają Wam zdjęcia ludzi – takie miałam przygotowane dla znajomych, więc było szybciej je tu wrzucić. Po więcej zdjęć w lepszej jakości zapraszam tutaj: https://plus.google.com/photos/10446027 ... gaC3p8fkYg
Czas:
- 27.10 – 06.11 (11 dni)
Trasa:
- Wrocław -> Bournemouth (UK) -> Faro (P) -> Porto (P) -> Barcelona (ESP) -> Warszawa, z naciskiem na słynny region Algarve (5 dni)
Koszt przemieszczania się:
- 5 lotów ~ 513 zł + autobusy po Algarve ~ 134 zł + autobusy po Barcelonie ~ 21 zł = 668 zł
Koszt noclegów:
- 200 zł za 5 noclegów + pozostałe za free: Couchsurfing (2 noce) + znajomi (2 noce) + nocka w Porto na lotnisku
Klimat o tej porze roku w Algarve:
- Temp. powietrza w cieniu: 23-27 C
- Temp. wody: 22-23 C
- Ilość godzin słonecznych: 9-11
Plan:
28.10 | 11:35 - 12:55 | Wro - Bournemouth
30.10 | 11:10 - 13:40 | Bournemouth - Faro
04.11 | 20:15 - 21:20 | Faro - Porto
05.11 | 06:30 - 09:15 | Porto - Barcelona-El Prat
06.11 | 13:35 - 16:45 | Barcelona-El Prat – Wawa
Ideą wyjazdu było dotrzeć do magicznego dystryktu Algarve w południowej Portugalii, odwiedzając przy tym kilka innych miast w miarę zmieszczenia się w 10 dniach (jesteśmy studentkami, więc opuściłyśmy trochę zajęć). Ostatecznie wyszło dni 11, ale podróż rozpoczęła się w weekend.
W niedzielę 27.10 wybrałyśmy się z koleżanką LinkBusem z Krakowa do Wrocławia, skąd miałyśmy mieć następnego dnia rano lot do południowej Anglii – Bournemouth. Bournemouth to miejscowość nadmorska, a że wcześniej widziałyśmy już inne angielskie miasta, fajnie było wyrwać się zobaczyć kraj od „innej strony”.
Celowo opis niedzieli pominę, jako że było to zwykłe spotkanie ze znajomą i przekimanie. Jedna uwaga – słynna Pergola we Wrocławiu miała mieć pokazy do końca października, a niestety ten się nie odbył.
W poniedziałek 28.10 o 13 doleciałyśmy do Bournemouth. Tam Pan kierowca nieładnie zabronił nam wejścia do autobusu, który ponoć był pełny (nie był, a zostały nas 2 +2 obce nam osoby), więc nasza czwórka zrzuciła się na taksówkę. Za autobus zapłaciłybyśmy 5 funtów, taksówka wyszła nas po niecałe 4 – to tak na przyszłość, gdyby ktoś się zastanawiał, czy się opłaca. ; )
W centrum zostałyśmy odebrane przez naszego Couch-a – Matt-a, który pokazał nam pobliską plażę, muzeum, tor rolkowy i ogólnie spędził z nami bardzo miłe dwie doby – ale o tym pisać nie będę, bo każdy kto doświadczył couchsurfingu, wie jak to wygląda. : )
Poniżej zdjęcia plaży:
Zdj. 1 i 2 Plaża w Bournemouth
Dwie doby później, tj. w środę 30.10 o 11 wyleciałyśmy do Faro. Południowa Portugalia to miał być główny cel wycieczki, dlatego nie mogłyśmy się doczekać. W Algarve miałyśmy spędzić 5,5 dnia i każdy z nich chciałyśmy spędzić gdzie indziej, by zobaczyć jak najwięcej (tiaa, co właśnie odróżnia podróżnika od turysty : P).
Po wylądowaniu o 13:40 na lotnisku w Faro wsiadłyśmy w autobus podjeżdżający do centrum za 2,20 euro. Trasa miała tylko jakieś 4-5 km, co można zapewne pokonać z buta (i zwykle takie dystanse pokonuję), ale nam zależało na czasie.
W samym Faro zjadłyśmy tylko obiad – steki w bułce + frytki za ok. 4 euro/os. Samo miasto miałyśmy sobie zostawić na koniec przed wylotem, zatem ruszyłyśmy na pociąg do Boliqueme. Dlaczego akurat tam? Jest to mała wieś oddalona 8 km od centrum Albufeira, blisko słynnej plaży Falesia, zatem tam znalazłyśmy noclegi (większa motywacja, by zobaczyć plażę : P). Co prawda do hotelu trzeba było pójść 4 km, ale dla nas to norma.
Za nocleg wyszło nas po 35 zł/os., a do dyspozycji miałyśmy apartament typu Studio (łazienka, aneks kuchenny, basen). Dla ciekawych nazwa hotelu – Vale de Carros.
Na miejsce dotarłyśmy akurat po zachodzie (ok. 18), co mnie bardzo zmartwiło, bo chciałam zobaczyć europejski „Wielki Kanion” w pięknej czerwieni, więc postanowiłyśmy wstać na wschód. Nie tracąc jednak czasu, wybrałyśmy się o zmroku na tą plażę wypić pierwsze portugalskie wino. ; )
Do plaży miałyśmy 20 min. Na miejscu okazało się, że zostały jeszcze posezonowe leżaki, więc odprężyłyśmy się przy szumie fal, patrząc na spadające (!) gwiazdy.
Zdj. 3 Plaża Falesia o zmroku
Jako że chciałyśmy wstać na wschód, wcześnie poszłyśmy spać. Następnego dnia zebrałyśmy się o 6. rano i powędrowałyśmy z kupionymi wcześniej produktami na śniadanko w trasę. Widoki były nieziemskie. O tej porze ocean był bardzo spokojny, więc kontrast między kolorem skał a wodą był wyrazisty.
Zdj. 4 Tuż przed wschodem i pierwszy blask słońca
Zdj. 5 Śniadanie : )
Zdj. 6 Kolory skał i wody
Po śniadaniu poszłyśmy zebrać rzeczy i ruszyłyśmy dalej. Najpierw bus do centrum Albufeira 1,65 euro, potem autobus do Armacao de Pera za 4,05 euro. W Armacao de Pera miała być bajeczna plaża Marinha, do której dostęp bez samochodu też nie był łatwy – ale szczerze mówiąc ci co wybrali drogę autem dużo stracili.
W Armacao de Pera miałyśmy kolejny apartament typu Studio – jeszcze większy, bo dodatkowo z salonem, za tą samą cenę 35 zł/os. Nazwa hotelu – Terrace Club.
Szybko przebrałyśmy się w stroje kąpielowe, zapakowałyśmy najważniejsze rzeczy i ruszyłyśmy w trasę. Miała ona biegnąć wzdłuż klifów przez ok. 4 km – dlatego wspomniałam, że Ci co wybrali samochód dużo stracili.
Ojj, dużo… bo widoki zwaliły mnie z nóg i uważam, że ta trasa była z całej wycieczki najpiękniejszą, chociaż później miało być przecież słynne Lagos… ale wracając! Trasa przebiegała wzdłuż klifów, na zmianę przecinając zadrzewienia i plaże – niektóre dziewicze, do których nie było zejścia. Poniżej zdjęcia drogi do plaży Marinha. : )
Zdj. 7, 8 i 9 Trasa wzdłuż klifów od Armacao de Pera po Praia da Marinha (ta czerwona to ja : P)
Sama plaża nas tak zauroczyła, że odpuściłyśmy sobie słynne Benagil (nie mówcie ile straciłyśmy – jeszcze tam wrócimy : D). Poza tym po drodze było tyle grot, że przypuszczałyśmy czego się spodziewać.
Zdj. 10, 11 i 12 Plaża Marinha
Przy okazji plażowania i oczywiście kolejnego wina, spotkałyśmy czarnoskórego Anglika z synem, który polował na ośmiornicę – przyłączyłyśmy się i gołymi rękami schwytałyśmy te lepkie macki:
Zdj. 13 Angol z synem, moja koleżanka Sabina i upolowane jedzonko
Po wykąpaniu się w oceanie (26 C ciepła powietrza w cieniu, ~ 30 C w słońcu, 22 C wody), zebrałyśmy się przed zachodem, jako że trasa miała ok. 1-1,5 godziny a nie chciałyśmy chodzić po ciemku.
Jak się okazało, po drodze spotkałyśmy emerytowanego Irlandczyka, który siedział w Algarve od miesiąca, ponieważ ma tam mieszkanie na spółkę z braćmi i akurat spędzał tam wakacje. Po godzinnej pogawędce zaprosił nas na obiad, z czego głodne po całym dniu skorzystałyśmy i spędziłyśmy przemiły wieczór poznając kolejną osobę, swoją drogą znającą historię Polski, baaardzo inteligentną, z którą można było się podzielić poglądami na temat różnych spraw. Kontakt oczywiście zachowałyśmy.
Następnego dnia znowu wstałyśmy na wschód, przy którym zjadłyśmy śniadanie:
Zdj. 14 Wschód w Armacao de Pera
Po wschodzie szybko się uwinęłyśmy i ruszyłyśmy dalej. Następnym punktem miało być Lagos. Bilety Armacao de Pera – Lagos wyszły po 4,65 euro/os.
Po dotarciu na miejsce okazało się, że hostel, w którym miałyśmy rezerwację był zamknięty (Lagos Escape Hostel). Na drzwiach widniał jednak numer, na który zadzwoniłam i dowiedziałam się, że hostel zamknięty jest już od miesiąca i że mamy skontaktować się z pośrednikiem, przez który rezerwowałyśmy noclegi (hostelbookers). Powiem szczerze, że kończąc rozmowę z Panią serce zabiło mi mocniej, bo już zaczęłam analizować ile czasu i pieniędzy stracimy na szukaniu innej alternatywy. Jednak odkładając słuchawkę nie musiałam powiedzieć Sabinie ani słowa, bo podszedł do nas właściciel hostelu obok i powiedział, że u niego są wolne miejsca. To był fart.
Hostel okazał się być strzałem w dziesiątkę (Gold Coast Hostel – polecam!), miałyśmy co prawda łóżka w pokoju wspólnym, ale byłyśmy w nim same. Sam hostel był bardzo czysty, umeblowany na styl domu – „ciepła” kuchnia, w której spotykało się innych podróżników, pokój wspólny, korytarz przyozdobiony pięknymi obraz(k)ami. Za dwa noclegi zapłaciłyśmy 92 zł/os. Trochę więcej niż za poprzednie apartamenty, ale było warto, poza tym to i tak śmieszna cena. Dwa noclegi, ponieważ następnego dnia chciałyśmy się wybrać do Sagres na jednodniową wycieczkę, ale o tym później.
Oczywiście standardowo wskoczyłyśmy w stroje, zapakowałyśmy ręczniki i ruszyłyśmy w trasę. Właściciel hostelu wskazał nam gdzie można tanio zjeść, co zrobiłyśmy, kupując frytki z kurczakiem (mega porcja) i piwem za 5 euro/os. Trasę po Lagos pokazuję niżej:
Zdj. 15, 16, 17 i 18 Trasa od plaży Ana aż do Mos
Nie miałyśmy w planie zrobić aż tak dużej trasy, ale jakoś tak wyszło, ponieważ słońce uciekało na zachód i trzeba było się kierować w tamtejsze rejony. Mijając cudną plażę Canavial (o niej później), doszłyśmy na plażę de Mos z ogromnymi klifami przy brzegu. Tą samą trasę pokonałyśmy 2 dni później, o innej porze, więc świetnie można było porównać wysokość wody.
Na plaży oczywiście się zrelaksowałyśmy w oceanie, aż do zachodu, ponieważ wracać można było również drogą, oświetloną, jakieś 30-35 min do centrum, więc nie straszne było wracać po ciemku.
Zdj. 19, 20, 21 i 22 Plaża de Mos
Podczas zachodu znowu poznałyśmy kolejne osoby – dwóch chłopaków, Portugalczyka i Holendra mieszkającego w Portugalii od wielu lat. Okazało się, że ten drugi dopiero zaczął przygodę z podróżowaniem i okropnie mu się podoba taki styl życia, więc też było o czym porozmawiać. Zaproponowali nam wyjście wieczorem, ale byłyśmy zbyt zmęczone, więc umówiłyśmy się na plażę 2 dni później.
Następny dzień rozpoczęłyśmy od spaceru po promenadzie na słynny rybny targ Lagos. Piętro wyżej były egzotyczne warzywa i owoce, a nieopodal również zwykły targ warzywny.
Zdj. 23, 24 i 25 Spacer po targach w Lagos
O 10.45 miałyśmy autobus się do Sagres, w którym chciałyśmy zobaczyć najdalej na południowy zachód wysunięty przylądek w Portugalii, a znany ze średniowiecza jako „Koniec Świata” – Przylądek św. Wincentego. Bilet w obie strony Lagos – Sagres kosztował nas 7,60 euro/os.
W Sagres najpierw zrobiłyśmy sobie spacer pod fortecę, do której wejście było symbolicznie płatne (1,50 euro student, normalny bodajże 3). Zrobiłyśmy sobie kółko wokół przylądka.
Zdj. 26, 27 i 28 Spacer przy fortecy i wielki kompas
Taki widok rozpościerał się spod fortecy – w oddali przylądek św. Wincentego i… bezkres oceanu.
Zdj. 29 Przyl. Św. Wincentego
Zdj. 30 Tęcza na falach : )
Zdj. 31 Plaża Tonel
O 15 wróciłyśmy do centrum i wypożyczyłyśmy rowery. Za 3 godziny zapłaciłyśmy po 6 euro/os. Trochę drogo, ale być na końcu świata i żałować? Wyruszyłyśmy więc w 6-kilometrową trasę pod przylądek mijając kolejną cudowną plażę – Beliche.
Zdj. 32 i 33 Plaża Beliche
Na przylądek św. Wincentego dojechałyśmy na 15 minut przed zachodem, idealnie. Na miejscu zaczęli gromadzić się ludzie, jakby sam zachód był czymś niepowtarzalnym niczym wybuch gwiazdy. No ale cóż – niewiele razy w życiu widzi się zachód na „końcu świata”. : ) Niesamowicie integrujące było, kiedy po zniknięciu słońca za horyzontem wszyscy zaczęli klaskać. : D
Zdj. 34 Zachód na Końcu Świata
Po zachodzie wsiadłyśmy na rowery i czym prędzej ruszyłyśmy w centrum, ponieważ nie miałyśmy oświetlenia. Przy okazji nabijałyśmy się z właśnie nadjeżdżającego autokaru z turystami, którzy spóźnili się na tak piękne wydarzenie. No cóż…
Wieczór spędziłyśmy integrując się z podróżnikami z hostelu, głównie w wieku 22-31 lat, z różnych części świata. Wybawiliśmy się do 5tej rano.
Następnego dnia wyjazd z Lagos miał nastąpić dopiero wieczorem, więc ustaliłyśmy sobie (wreszcie) typowy dzień na plażowanie. Wybrałyśmy najpierw plażę Camilo, a później wcześniej wspomnianą Canavial. Tam spędziłyśmy dzień z poznanymi dwa dni wcześniej chłopakami, aż do zachodu.
Zdj. 35 Canavial tuż przed zachodem
Wieczorem ruszyłyśmy na pociąg do Faro… Nie był to dla nas szczęśliwy moment, ale miałyśmy tyle wspomnień, że uśmiech nie znikał nam z twarzy.
Bilet do Faro kosztował 7,20 euro/os.
Dotarłszy do hostelu, który faktycznie wyglądał jak hostel za najniższą stawkę (Faro Guesthouse), padłyśmy spać.
Z rana ruszyłyśmy zwiedzać samo miasto, jako że wieczorem miał być lot do Porto. Zaczęłyśmy od śniadania w porcie, co było dla nas kolejną przygodą, ponieważ zaczepiło nas dwóch angoli, wyglądających jakby jechali na zlot motocyklistów. Zapytali, czy nie potrzebujemy noża, bo zaraz mają lot Ryanem i pewnie go wyrzucą, a kupili go tylko na podróż po Algarve. Z chęcią przygarnęłyśmy. Po chwili wrócili z pomidorkami i jogurtem. Za trzecim razem, poza tym, że wręczyli nam mapę, zaczęli opowiadać swoją zabawną historię jak to wylądowali w Portugalii zamiast Francji (eee!?), jak zamierzają włożyć do bagażu podręcznego zakupiony wielki udziec (gestykulacja bezbłędna) i na koniec zaprosili nas na międzynarodowe X-mas party w Londynie, które organizują. Wzięłyśmy kontakt, pożegnałyśmy się i zaczęłyśmy się zastanawiać co nas jeszcze zaskoczy w tej podróży. W mega dobrych humorach pospacerowałyśmy po Faro (miasto moim zdaniem nijakie), a następnie ruszyłyśmy na lotnisko.
W Porto wylądowałyśmy przed 22, a kolejny lot miał być o 6 rano, więc zastanawiałyśmy się, czy jechać do centrum zobaczyć słynny most, czy nie. Miły Pan na lotnisku powiedział nam, że za 4,10 euro kupimy bilet tam i z powrotem do centrum, dojechać możemy metrem, a wrócić co godzinę przez całą noc autobusem. Nie zastanawiając się dłużej, kupiłyśmy bilety i pojechałyśmy do centrum.
Na nasze nieszczęście zaczęło padać (wreszcie?). Nie zniechęciło nas to do wędrówki. Zobaczyłyśmy co chciałyśmy i wróciłyśmy na lotnisko.
Zdj. 36 Most dom Luis
Nocleg na lotnisku w Porto jest jak najbardziej możliwy – mimo, że lotnisko jest ogromne i ładne, a śpiący ludzie na ławkach wyglądają jak bezdomni, nikt ich nie wygania. Zdrzemnęłyśmy się 2-3 godziny i ruszyłyśmy na odprawę do Barcelony.
.
-----
.
W Barcelonie po wylądowaniu kupiłyśmy bilet T-10 – uprawnia on do 10 przejazdów (wliczając miejski na lotnisko) i można z niego korzystać w kilka osób – należy wtedy skasować go kilka razy, bo to jest jeden bilet, na który poszczególne przejazdy podbijają się jeden pod drugim. Cena takiego biletu to 9,80 euro.
WAŻNE: autobusy do centrum A1, A2 są droższe – żeby jechać zwykłym należy wsiąść w linię 46 lub pociąg/kolejkę.
WAŻNE: aby kupić bilet T-10 należy z (dużego…) lotniska przejść na stację kolejową – tam są specjalne automaty. Niestety na lotnisku nie udało nam się go zdobyć, każdy w informacji i sklepie kierował nas na dworzec.
No i Barcelona!
Tutaj nocleg miałyśmy u naszego kolegi z roku, który aktualnie przebywa tam na Erasmusie. Dzień spędziłyśmy głównie same, zwiedzając (m. in. Camp Nou, Muzeum Narodowe, Katedra), na wieczór zobaczyłyśmy słynną Sagrada Familia i posiedzieliśmy wszyscy razem na plaży popijając winko. Zdjęcia i opisy poniżej.
Zdj. 37 Camp Nou
Zdj. 38 Muzeum Narodowe
Zdj. 39 Katedra św. Eulalii
Zdj. 40 Sagrada Familia
.
____
.
Następnego dnia wróciliśmy do Polski. Nie wyobrażacie (albo i wyobrażacie) sobie momentu lądowania. Całą trasę piękne widoki, za każdym kolejnym lotem… a kiedy wlatując do Polski usłyszeliśmy, że za 15 min lądujemy zobaczyliśmy szarą otchłań (ostatni obrazek). To było mega dołujące, a tekst pewnego kolegi wychodzącego z samolotu „Mamo, rozpalaj w piecu” – bezcenny.
Zdj. 41 Wlot do Polski…
Na sam koniec – pewnie zapytacie jakie były koszty całkowite. Powiem szczerze, że to był pierwszy wyjazd, na którym przez jego „niesamowitość” nie oszczędzałam tak bardzo – na jedną osobę wyszło nas po ok. 1400 zł – za 11 dni, wliczając loty, noclegi, duuużo transportu, jedzenie i przede wszystkim pamiątki.
Wiele osób na forum pytało mnie, czy nie boję się deszczowej pogody, jako że Portugalia miała być na początek listopada. Odpowiedziałam, że jestem dobrej myśli (zawsze mam dobrą pogodę). I tak było tym razem. : )
Aha, wracając jeszcze do akcji z zamkniętym hostelem - napisałam do hostelbookers i odesłali mi pieniądze, więc pomimo tego co się stało, serwis uważam za bardzo w porządku, nie musiałam się dopominać i użerać.
Dziękuję za uwagę!